sobota, kwietnia 01, 2006

Krotka wizyta w Paragwaju


Nie planowalismy wjezdzac do tego panstwa ale skoro znajdowalo sie tuz za rogiem czemu by nie skorzystac z takiej okazji. Z samego rana poszlismy na dworzec autobusowy i szczescie nam dopisywalo. Wlasnie ruszal autobusd do Ciudad del Este i specjalnie dla nas zatrzymal sie. Za 3 zlote opuszamy wiec panstwo ktore tak pokochalismy -Argentyne.

Okazuje sie, zze przejezdzamy przez terytorium Brazylii ale nie ma kontroli brazylijskie a jedynie argentynska. Konduktor mowi nam ze jesli wjezdzamy tlyko do Ciudad del Este nie potrzebujemy pieczatki paragwajskiej. Cieszy nas to ale troche niepokoi czy aby na pewno. Pozniej okaze sie ze byl to jednak straszny blad.

Po minieciu granicznej rzeki naszym oczom ukazuje sie Ciudad del Este - czyli wielki bazar z mydlem i powidlem. Rozniacy sie od bazaru tym ze jednak wyglada na normalne miasto i od czasu do czasu wystaje z lasu straganow jakis wielki wierzowiec oblepiony ze wszystkich stron reklamami. Jedziemy prosto na dworzec. Rzecz nieslychana ale jednak prawdziwa. Lonely Pçlanet w tym wypadku bardzo nam pomogl. Otoz bilet autobusowy z Ciudad del Este do Sao Paulo kosztuje tutaj tylko 32 dolce a z sasiedskiego brazylijskiego miasta az 40-45 dolcow. Wymianiamy nasze ostatnie argentynskie peso i mamy w rekach paragwajskie guarani. Ale trudny przelicznik 5 800 guarani za dolara. I w dodatku pieniadze tutaj wygladaja jak smiecie. Sa porwane i czasem trudno nawet dostrzec nominal bo cyfry sa starte. No ale coz musimy z tym zyc. Paragwaj jest biedniejszy niz Chile czy Argentyna ale robi na nas lespze wrazenie od Peru i od Boliwii. POziom zycia wydaja sie tu wyzszy ale moze to tylko w tym przygranicznym miescie. Nie ma tutaj takich niskich domkow skleconych z byle czego jak w Peru czy w Boliwii - sa normalne ulice i normalne bloki, moze nie najpiekniejsze ale na pewnoe jakosciowo lepsze niz u wyzej wymienionych sasiadow.

Wszyscy przyjezdzaja tutaj by zrobic zakupy, bo jak pisalem miasot to jest jednym wielkim sklepem. I rzeczywiscie mozna by tutaj zrobic neizle zakupy ceny sa naprawde niskie a wybor sprzetu komputerowego aparatow fotograficznych wspanialy. Widzie najnowsze modele aparatow jakie trudno znalezc w sklepach w innych panstwach regionu. Ola kupuje od Indianek przepiekna torebke. W kazdym kraju barwy i rodzaje wyrabianych produktow radykalnie zmieniaja i musze przyznac ze te paragwajskei wyroby szczegolnei przypadly mi do gustu. Widzimy tez nowe zjawisko niespotykane w innych panstwach - zimne mate pite nie z termosu ale ze zwyklego dzbanka. I tez pije tu kazdy na kazdym kroku. Charakterystycznym elementem nie widzianym przez nas w innych krajach byli ubijacze warzyw i ziol, ktorzy w wielu miejscach pracowali gorliwe by uzyskac jakis tajemniczy dla nas produkt. Poznalismy blizej niestety tylko jednak kobiete, ktora nam opowiedziala o tym, ze w tym panstwie kazdy uczy sie w szkole hiszpanskiego i guarani i ze wszyscy sa tutaj mieszancamy i powinni znac jezyk swoich przodkow.

Wchodzimy jeszcze na 1 godzine do internetu i spieszymy na dworzec. Tutaj czeka nas bardzo niemila niespodzianka. Otoz okazuje sie, ze nie kupimy biletow do Sao Paulo bez pieczatki w paszporcie, ze wjechalismy do Paragwaju. Na nic zdaja sie tlumaczenia. Firmy transportowe boja sie kary 150 dolarow, ktore mogliby im wlepic na granicy. Nie ma mamy wiec innego wyjscia. Syzbkim krokiem wracamy na granice. Nie mamy juz pieniedzy na autobus jest to wiec dosc uciazliwe zadanie szczegolnie, ze promienie slonca biczuja nas niemilosiernie. PO 40 minutowym marszu spoceni docieramy na granice i uzyskujemy bez problemow glupie stempelki. Teraz jeszcze tylko dorga powrtona i mozemy szczesliwie zasiasc w autobusie relacji Ciudad del Este Sao Paulo. Przed nami 3 tygodnie w najwiekszym panstwie Ameryki Lacinskiej.

Oszamiajace piekno natury - wodospady Igauzu


A wiec po 3 dniach stopowania nastal czas dla kazdego autostopowicza troche wstydliwy. Wsiadamy do autobusu, aby przejechac ostatnie 70 km do wodospadow. Nie bylo moim zdaniem innej mozliwosci. I tak na szczescie mamy za soba spore sukcesy w przejechaniu prawie calego Chile, Argentyny i Urugwaju autostopemNa tej dordze w niedziele nei jechalo juz naprawde nic. 9 zlotych na osobe to tez nie majatek. Bardzo szybko przekonalismy sie jednak ze nawet autobusem trudno jest dojechac do celu. Droga, po parodniowych obfitych opadach deszczu znajdowala sie w fatalnym stanie. Autobus w pewnym momencie ugrazl w blocie i nie mogl ruszyc dalej. Wysiedlismy aby uwolnic pojazd od naszego ciezaru. Prawie wszyscy zabrali sie za wyciaganie autobusu z blota i po 20 minutach na szczescie ruszylismy dalej.

Obsluga autobusu ma dla nas dobra wiadomosc. Nie trzeba jechac do Puerto Igauzu aby odwiedzic wodospady tylko wysiasc 20 km wczesniej, co tez robimy. Stad mamy tylko 3000 metrow i jeszcze na dodatek lapiemy stopa. Mamy nadzieje, ze rozbijemy sie gdzies na campingu i potem wejdziemy do parku z rana. Niestety spotyka nas bardzo niemila niespodzianka. Nie ma tu mozliwosc noclegu, park zamykaja a bankomat nie dziala. Lapiemy wiec stopa do Peurto Igauzu. Jak zwykle super mili Argentynczycy podwoza nas pod samo schronisko, w ktorym mamy zamieszkac jeszcze tracac czas na szukanie adresu. Kocham Argentyne i tych cudownych ludzi. Placimy 50 zlotych za pokoj 20 osobowy z lazienka bo tanszych nie ma. Ale i tak warunki sa super no i mamy basen i internet za darmo. Genialnie:))

Nastepengo dnia kupujemy bile na autobus w dwie strony za 7 zlotych i ruszmy z innymi turystami w strone wodospadow. Po dotarciu na miejsce slysze wymiane zdan 2 amerykanow w srednim wieku. Jeden mowi do drugiego z podnieceniem: Teraz zacczyna sie wielka przygoda, a drugi na to: dokladnie.

To smutne ze dla niektorych ludzi przygada jest zwiedzanie wodospadow po wyznaczonych przez organizatorow alejkach w tlumie wielu ludzi. No ale coz kazdy ma taka przygode jakas sobie zorganizowal:)) My i tak strasznie sie cieszymy ze tu jestesmy. Naszym oczom ukazuje sie przepiekne, cudowne krajobrazy. Olbrzymie masy wody opadaja z wielkim hukiem z olbrzymiej wysokosci. do tego palmy, malpy i przepiena rzeka. Moim marzeniem byloby wskoczyc do tej kotlujacej sie wody i poddac sie sile jej prodow. Szkoda tylko, ze mogloby sie to zakonczyc tragicznie.

Rozkoszujemy sie wiec wspanialymi widokami> park wodospady Igauzu ma wlasna linie kolejowa i lodzie ktore pprzewoza zwiadzajacy na wyspe San Martin. Atrakcje turystyczne polaczone sa metalowymi mostami. Przy jednym z wodospadow poznajemy Polke mieszkajaca we Francji z ktora kontynuujemy zwiedzanie. Po dluzszym czasie pojawil sie wiec kolejny Polak na naszej trasie. Zaraz sie okaze ze jest ich wiecej. Bo niebawem poznajemy tez kolejnych. Tym raze pare Polakow ale tez mieszkajacych we Francji:)) Nasi rodacy lubia wiec wodospady:)) A moze po prostu pora roku sie zmienila i jest dlatego ich troche wiecej.

Pogoda jest piekna a woda i slonce tworza liczne tecze, mozna wiec robic wiele ciekawych zdjec. Za dodatkowe 45 zlotych kupujemy przejazd lodka pod wodospad tak zeby zostac zmoczonym. Bylo to fajne ale nie wiem czy warto bylo wydawac na to tyle kasy, bo w sumie cala przygoda trwala 10 minut.

Naprawde calego dnai potrzeba by wszytko tu zobaczyc, bo nie jest to po prostu jeden wodospad ale wiele roznych, mniejszych wiekszych no i ten glowny ciagnacy sie tez na 1 kilometr. Punktem kulminacyjny zwiedzania jest dotarcie do miejsca gdzie woda nagle urywa sie w wielu miejscach i spada w wielka przepasc. Tutaj czuc obrzymia sile natury na kazdym metrze. Widac tez brazylijski brzeg, jest na wyciagniecie reki. Wlasnie jutro mamy wjechac do tego albrzymiego kraju:))

Wracamy do naszego hostalu, wieczorem przychodzi do nas jeszcze poznana para Polakow i czas spedzamy na milej pogawedzce.

czwartek, marca 30, 2006

Missiones. W krolestwie emigrantow ziemia jest czerwona


Rano udajemy sie z powrotem na przekleta stacje. Obsluga zamiotla troche walajace sie trupy zukow, wzeszlo slonce a wraz z nim nadzieja ze w koncu uda sie stad ruszyc. Jednak kolejni zapytywani przez nas Brazylijczycy mimo ze jada az do Bernando de Irigoyen - miejscowosci znajdujacej sie, jak nam sie wtedy jeszcze wydaje, rzut beretem od wodospadow Iguazu, nie chca nas zabrac.Mowia ze firma kategorycznie zabrania brac autostopowiczow i boja sie ze beda miec przez to problemy. W koncu jednak chyba dziesiaty zapytany Brazylijczyk, jadacy w ta strone zgadza sie. Tzn raczej - nie wyraza sprzeciwu. Mamy wrazenie ze jest poprostu za bardzo zmeczony po nieprzespanej nocy, zeby protestowac. Ladujemy sie wiec.
Wjezdzamy do przepieknej krainy Missiones - znajdujacej sie na ¨cypelku¨, ktory Argentyna wykroila pomiedzy Paragwajem, a Brazylia. Roslinnosc jest tu soczyscie zielona, pokrywajaca gesto ziemie w ceglanym kolorze. Jedziemy po grzbietach pagorkow, najpierw malutkich, pozniej coraz wiekszych i wiekszych. To jedne z piekniejszych krajobrazow jakie dotad widzielismy. Maja w sobie cos bajkowego, sielankowego.
Missiones to krolestwo emigrantow z Europy. Sa tu cale wsie - polskie (jak na przyklad Wanda, niedaleko od Puerto Iguazu), niemieckie, rosyjskie, ukrainskie. Ale w wiekszosci miejscowosci mieszka poprostu mieszanka tych wszystkich narodowosci. Dojezdzamy poznym popoludniem do Berdardo de Irigoyen, znajdujemuy sie tuz przy przejsciu granicznym z Brazylia, dalej na polnoc droga prowadzi caly czas przy granicy. Pytamy sie ile stad kilometrow do Puerto Iguazu. Ludzie patrza sie na nas jakbysmy sie spytali o to jak dojechac do Nadarzyna. ¨Do Puerto Iguazu??!!! Tedy? To trzeba jechac przez Eldorado¨. Zjazd na Eldorado przejechalismy naszym tirem juz ladne sto kilometrow wczesniej. Mowimy, ze nie chcemy jechac przez zadne Eldorado (idzie tamtedy glowna droga), tylko tedy przez wioski. Okazuje sie ze nie ma tu nawet drogi asfaltowej w tym kierunku. Jest jedynie droga z ziemi w paru miejscach ciezka do przejechania ze wzgledu na deszcze. Do Puerto Iguazu jeszcze jakies 140 kilometrow.
Coz stajemy na opustoszalej czerwonej drodze na wylocie z wioski i smiejemy sie sami do siebie. Do wodospadow mielismy dojechac juz dwa dni temu... Tymczasem tkwimy tutaj na tym koncu swiata. Dzieki Bogu jest to bardzo piekny koniec swiata. Zeby uzupelnic groteskowosc tej sutuacji, powloczystym krokiem zbliza sie do nas kobieta, wygladajaca na miejscowa prostytutke. ¨A co wy tu robicie? Zgubiliscie sie??¨ - zwraca sie do nas, wybuchajac szalenczym smiechem.
W koncu, po jakichs 20 minutach stania ku naszemu wielkiemu zdziwieniu podjezdza auto, zatrzymuje sie i juz za chwile siedzimy wygodnie na pace pickupu mknac 30 kilometrow w upragnionym kierunku.
Dojezdzamy do jakiejsc wioski. Slonce zachodzi, pozostawiajac kosmicznie roznokolorowe maziaje na niebie, najwyzszy czas znalezc miejsce na nocleg. Ide do pierwszego domu przy drodze i pytam sie starszej kobiety, czy mozemy rozbic namiot w jej ogrodzie. Po chwili namyslu zgadza sie. Okazuje sie ze jest to rodzina niemieckich emigrantow. Wkrotce poznajemy meza, corke i wnuki. Na poczatku atmosfera jest dosc chlodna, ale pozniej sie rozkrecaja, szykuja kolacje, stawiaja na stol piwo. Chyba maja jednak wiecej z Argentynczykow niz z Niemcow ;). Gadamy oczywiscie po hiszpansku, ale starsza kobieta i jej maz normalnie rozmawiaja miedzy soba po niemiecku, corka zna jeszcze troche jezyk swoich rodzicow, ale jej dzieci juz zupelnie nie (¨i tak tworzy sie nacja¨ - stwierdza w tym momencie moj madry brat). Kobieta mowi do Marcina po niemiecku, z nadzieja ze moze mu sie uda rozpoznac z ktorego regionu pochodzi, bo sama tego nie wie. Marcin jednak orzeka ze ona mowi niemieckim literackim, a nie dialektem z jakiegos konkretnego regionu.
Ciekawe sa opowiesci emigrantow. Mowia nam o tym jak jako male dzieci jeszcze tulali sie ze swoimi rodzicami po Brazylii, a pozniej po Argentynie, jak zle ich tam traktowano, jak trzeba bylo walczyc o chleb i dach nad glowa. W koncu osiedlili sie tu, w Missiones. Kolejny czas pogardy w ich zyciu nastal dopiero po kryzysie 2001. Dzisiaj wyszli juz na prosta i powodzi im sie niezle. Mam wrazenie ze prezydent Menem to postac najbardziej znienawidzona przez Argentynczuykow. Tak przynajmniej wynika z rozmow ktore przeprowadzilismy.
Temat schodzi tez na dyktature wojskowych. Powtarzaja wlasciwie to samo, co nasz ostatni gospodarz z Santo Tome. Ze oczywiscie to straszne, co sie stalo, ze zniknelo 30 tysiecy osob, ale ich osobiscie zadne represje nigdy nie dotknely. Ucierpieli tylko ci, co w tym ¨siedzieli¨. Dodaja na koniec, ze czasy rzadow militares nie byly wcale tak straszne jak to sie teraz przedstawia.
Jest to kolejny z tych domow, w ktorych z checia zostalibysmy duzo dluzej. Niestety nastepnego ranka trzeba nam znowu wyjsc na czerwona droge i cierpliwie czekac na cos co powiezie nas dalej w przepiekna kraine Missiones. Na polnoc. Pierwszy samochod pojawia sie bardzo szybko. Ladujemy przy kolejnej wiosce. Kiedy tak sobie stoimy czekajac na kolejnego stopa, podchodzi nagle do nas dziadek na bosakach, w kapeluszu, troszke podpity, w koncu jest niedziela. Okazuje sie ze to Polak!!! Nie mowi plynnie po polsku, ale potrafi sporo powiedziec. Sikamy ze smiechu stojac sluchajac jak miejscowy rolnik na tym argentynskim koncu swiata mowi nam: Nazywam sie Ignac Brzezinski. Ladna masz dziewuche. Stary ma pieniadze w kieszeni itd, itd. Niezle naprawde niezle.
Dojezdzamy w koncu do miejsca z ktorego ruszyc sie juz dalej nie mozna, bo nie jedzie poprostu kompletnie NIC. Ale w lepszym miejscu utknac nie moglismy. Podchodzi do nas pijany Brazylijczyk i po portugalsku zagaduje, nie rozumiemy nic, ale w koncu odgadujemy, ze chce on sie z nami napic wina. Ochoczo korzystamy z oferty. Jednak jak by tego jeszcze bylo malo, po 5 minutach wlascicielka baru, przy ktorym stanelismy zaprasza nas na obiad. Missiones to jakis raj na ziemi, naprawde. Od dwoch dni nie wydalismy prawie grosza, a chodzimy najedzeni, wyspani, czysci. Dochodzimy do wniosku ze ludzie w tej krainie emigrantow sa poprostu tak dobrzy i mili, bo wiedza co to znaczy zyc w nedzy i pogardzie, i jak kiedys bardzo potrzebowali pomocy innych.
Kiedy po 2 godzinach w koncu cos nadjezdza - i jest to autobus - jestesmy juz troche podpici. Zegnamy sie z wlascicielka knajpy, z brazylijskim pijakiem i poznanymi w miedzyczasie dziecmi i mkniemy. Mkniemy to tylko slowo umowne, bo tak naprawde to grzazniemy w blocie i telepiemy sie po wybojach, ale najwazniejsze ze poruszamy sie do przodu, ze czerwona droga przesuwa sie za oknem, no i ze mamy ta gwarancje ze jeszcze tego samego dnia W KONCU dotrzemy do Purto Iguazu.

Ruszamy z kopyta w strone przepieknej Polnocy i dochodzimy do wniosku, ze prawda lezy w Ludzie


Tym razem Argentyna wita nas bardzo cieplo. Marcin lapie na stopa goscia, ktory specjalnie wyjezdza pare ladnych kilometrow poza swoje miasto, zeby nas wywiezc na autostrade. Pyta sie jeszcze, czy ta stacja nam sie podoba, czy nie powinnien podrzucic nas na wieksza. W koncu wysiadamy na tej wiekszej, ktora jest naprawde swietna! Tir przy tirze. A tir jak wiadomo to obietnica przejechania setek kilometrow oraz spedzenia nocy spiac wygodnie w lozku. Chcemy bowiem jeszcze tego samego dnia dojechac do Puerto Iguazu. Gdyby nam ktos powiedzial, ze zajmie nam to jeszcze prawie cale kolejne 3 dni, rozesmielibysmy mu sie w twarz.
Zaczepiony przeze mnie brazylijski tirowiec spelnil od razu pierwsza z obietnic - jechal 500 kilometrow w nasza strone, drugiej nie spelnil, bo mielismy podrozowac z nim tylko do wieczora, ale za to zrobil cos innego - spelnil nasze marzenie o zjedzeniu obiadu. Jego kolega nie dotarl zeby mu towarzyszyc przy posilku, mial wiec nadmiar miesa i ryzu z cebula, ktorym to nadmiarem ochoczo sie z nami podzielil. Okazalo sie, ze zanim zostal tirowcem byl kucharzem, i rzeczywiscie jedzenie smakowalo pysznie! Czego autostopowicz moze chciec wiecej - mily kierowca i do tego kucharz :).
Ruszamy z nim z kopyta, prosciutko na polnoc. Dziwimy sie ze tak dobrze go rozumiemy. Czyzby portugalski rzeczywiscie byl az tak prosty? Czy poprostu jestesmy tacy madrzy, popadamy powoli w samozachwyt. Za pare dni bedzie nam dane przekonac sie jaki to ten portugalski latwy tak naprawde... Przypomina mi sie w tym miejscu pewna anegdotka. Nasza mama byla kiedys na delegacji w Czechoslowacji. Kiedy zakonczyly sie rozmowy biznesowe, wieczorem przy drinku powiedziala z zadowoleniem jednemu z Czechow: ¨Wie Pan co, ja to juz jestem na takim etapie, ze rozumiem wszystko co Pan mowi¨, on na to: ¨Bo ja prosze Pani mowie po polsku¨. Tak samo bylo z tym tirowcem. Mowil on tak naprawde po hiszpansku tylko z ostrymi portugalskimi nalecialosciami.
Dotarlismy w koncu do miejsca gdzie nasz kierowca konczyl podroz - na stacje benzynowa przed miasteczkiem Santo Tome. Zrobilo sie juz calkiem ciemno, jednak parking pelen tirow, bylismy wiec wiecej niz pewni ze cos znajdziemy na noc. Pytam jednego, drugiego, pietnastego i albo jada w strone Buenos Aires albo klada sie juz spac. Mija jedna godzina, a po niej kolejna. Stacja powoli pustoszeje. Warto swoja droga opisac scenerie tego miejsca. Wszystko pelne bylo wielkich czarnych zukow, niczym w jakims filmie science-fiction. Spadaly one co chwila z nieba, zeby uzupelnic wielkie owadzie cmentarzysko trupow i poltrupow. Kiedy sie szlo z miejsca na miejsce, chrupalo pod nogami. W lazience sciany, podloga, umywalki doslownie ¨chodzily¨. Zuki najwyrazniej lubia wode.
W koncu zmeczeni i zrezygnowani postanawiamy znalezc jakies miejsce na nocleg i probowac dalej szczecia rano. Marcin mowi ze to zalatwi. I rzeczywiscie po 15 minutach wraca z radosna informacja, ze mozemy sie rozbic u jakichs ludzi, w domu tuz przy autostradzie. Jest to niesamowite jak nagle z takiej mrocznej beznadzieji klimat zmienia sie o 180 stopni. Trafiamy na jakas mila posiadowke trojki starszych osob. Czestuja nas cola i kanapkami, bardzo sie ciesza ze moga nam pomoc. Prym w rozmowie wiedzie mezczyzna - wlasciciel tego domu. Jest stolarzem, produkuje okna i drzwi, ma swoj maly ale dobrze funkcjonujacy biznes. Z gory zapowiada, ze wyksztalcenia nie ma zadnego, nie skonczyl nawet szkoly sredniej ale zycie nauczylo go niejednej rzeczy. To, co mowi okazuje sie byc prawda. Facet w prosty sposob wyklada swoje prawdy zyciowe - dotyczace ekonomii, polityki, obyczajow. W wiekszosci przypadkow mozemy mu tylko z uznaniem przyklasnac. Ten czlowiek przerasta bowiem o glowe w logicznym rozumowaniu buenosarianskich mlodych intelektualistow jak Javier, czy jego koledzy. Zaczyna od narzekania na to zo sie dzieje we Francji, ze ludzie wychodza na ulice i rzadaja ustanowienia progu minimalnego dla ich plac. Mowi, ze zupelnie tego nie rozumie, bo przeciez warunki pracy to wylacznie sprawa miedzy pracodawca, a robotnikiem, popiera to zaraz tysiacem przykladow o tym jak przychodza do niego mlodzi adepci stolarskiej sztuki, jak na poczatku placi im niewiele zeby zobaczyc ile sa warci, a kiedy sa dobrzy podwyzcza im zarobki, bo bardzo cenna dla niego jest ich praca. W ogole narzeka ze ciezko tutaj znalezc kogos do pracy, ze ludzie sa leniwi i wola czekac na pieniadze od panstwa, na to az ktos im pomoze. Mowi z duma ze on do wszystkiego w zyciu doszedl sam. Krytykuje tez panstwo za to ze subsydiuje eksport miesa, bo przeciez wtedy jego ceny w kraju rosna. Jest bardzo zadowolony ze Marcin skonczyl ekonomie i moze rozwiac wszelkie jego watpliwosci, nie byl on bowiem do tej pory swoich tez do konca pewien. To naprawde madry gosc.
Dalej temat schodzi na dyktature wojskowych. Jest dobra okazja zeby o tym pogadac, bo akurat tego dnia mija dokladnie 30 rocznica przejecia wladzy przez Videle. Pytamy sie go i jego dwojki znajomych co dla nich oznaczala wladza wojskowych. Zgodnie przyznaja, ze ich zadne represje nigdy nie dotknely, ze tylko ci ktorzy w tym siedzieli, ktorzy mieli cos wspolnego z lewicowymi ugrupowaniami bywali porywani i znikani. Oni sami ten okres wspominaja bardzo dobrze. Na ulicach bylo spokojnie, nikt ciebie nie napadal ani nie obrabowal, czasem kontrolowala ich policja, ale po sprawdzeniu dokumentow przepraszala za zaklocenie spokoju, salutowala i puszczala wolno. Ekonomia byla stabilna, prosci ludzie mogli pracowac i prowadzic swoje biznesy. Pozniej takie opinie uslyszymy jeszcze kilkakrotnie. Nasz gospodarz konczy te dyskusje blyskotliwym spostrzezeniem, ze w gazetach ciagle pisza jaka to straszna byla wladza wojskowych, ale za to za generala Perona to manna sypala sie z nieba. A co Peron to moze cywil byl!?? - prycha z rozbawieniem.
Warto, na prawde warto sluchac opinii ludzi zwyklych, neutralnych, bo one czesto oddaja najglebsza prawde o rzeczywistosci. Trzeba nie tylko rozmawiac ze studentami czy uczonymi, zazwyczaj ostro zlewicowanymi, tak jak to robil Domoslawski (i w czym wedlug nas kryje sie glowna przyczyna falszywej, bo jednostronnej wizji przedstawianej w jego ksiazce), ale tez trafiac do ludzi prostych.
Na ciekawych rozmowach mija nam polnoc i w koncu podejmujemy decyzje ze czas juz udac sie do snu. Nie mozemy rozbic namiotu, bo zgubil nam sie gdziec kawalek stelaza (nastepnego ranka znajdujemy go na trawie). W koncu na wyciagnietych przez gospodarza materacach rozkladamy sie w srodku domu. Facet jest tak mily i zaaferowany tym zeby nam dogodzic, pomoc, ze gdyby mogl podarowalby nam chyba gwiazdke z nieba. Gada i gada i gada i zamiata z zaklopotaniem po raz setny z podlogi tumany czarnych robali, ktore jak na zlosc ciagle na nowo spadaja z sufitu i wlaza przez szpary w oknach. Mowimy mu zeby sie nie przejmowal, ze dla nas tu jest naprawde super i bardzo mu dziekujemy. Przymykajac oko na robaki, wlazace nam na koldre zasypiamy snem sprawiedliwego. To byl naprawde ciekawy dzien.
A naszego gospodarza z Santo Tome oraz innych ludzi ktorzy tak nam tego dnia pomogli nie zapomnimy nigdy.

Uwaga nowy album ze zdjeciami !!!


Niestety ale wciaz zapelniaja sie nam nasze msn spaces wiec stworzylismy nowy gdzie sa nowe zdjecia z Argentyny, Urugwaju i Brazyli (mysle ze to juz ostatnia space jaki tworzymy).

Link:

http://spaces.msn.com/malyrycerz6/

Zyczymy milego ogladania

MalyRycerz i Ola

Przepiekna kraina autostopu


Po jednym dniu w stolicy ruszamy na polnoc, zeby tam znowu wjechac do Argentyny. Chcemy jednak spedzic jeszcze jedna noc na urugwajskiej wsi. Maxi daje nam namiary na swoich rodzicow w Paysandu. Stop idzie jednak tak swietnie, ze wyladujemy na noc jeszcze dwie godziny jazdy stamtad dalej na polnoc, pod Salto.
Urugwaj to kraina niespecjalnie cieszaca sie powodzeniem wsrod turystow zagranicznych. No, moze - Colonia i wybrzeze, ale zeby ktos sie zapuszczal w te strony co my, to raczej rzadkosc. Nam jednak bardzo sie tutaj podoba. Po pierwsze, gdyby wyciac palmy, to krajobrazy sa dokladnie takie same jak w Polsce, po drugie jest bezpiecznie i spokojnie (co podkresla kazdy napotkany mieszkaniec), no i po trzecie autostop funkcjonuje rewelacyjnie. Ludzie sa przemili i pomocni.
Raz, idziemy droga w kierunku bramek wjazdowych na autostrade i nagle sama z siebie zatrzymuje sie wielka ciezarowka, nawet nie wystawialismy palca. Gosc, ktory nas zabiera, okazuje sie byc kims niesamowitym. Jest to facet ktory ma swoje 2tysieczno hektarowe gospodarstwo rolne (my mu mowimy ze olbrzymie, on nam ze jak na warunki urugwajskie, to niewielkie), prowadzi interesy razem ze swoim bratem i chyba calkiem niezle im to idzie. Opowiada nam o swojej rodzinie - o synu, ktory niewiadomo czy berdzie chcial przejac interes po ojcu (bardzo go to martwi) i o dwoch corkach, ktore ku jemu wielkiemu niezadowoleniu mieszkaja w Montevideo ze swoimi chlopakami. Facet jest takim typowym konserwatysta, ojcem rodziny, ktory z niejednego pieca w zyciu chleb jadl i wiele madrych rzeczy ma do powiedzenia. Narzeka na to ze ciezko cokolwiek wyeksportowac, bo wiekszosc krajow, wycierajac sobie gebe sloganami o otwartym, wolnym rynku naklada jednoczesnie coraz to nowe cla i ograniczenia, jak Unia Europejska na przyklad. Mowi ze jeszcze Stany kupuja od Urugwaju relatywnie najwiecej. Facet naprawde zaskakuje nas swoja wiedza, blyskotliwoscia, swoimi zartami. Zaprasza nas zebysmy pojechali zobaczyc jego ziemie. Jaka szkoda ze nie mamy na to czasu... Chetnie nie tylko zobaczylibysmy ziemie, ale zabawilibysmy u niego ladnych pare dni. Niejednej ciekawej rzeczy bysmy sie zapewne od niego nauczyli.
Pod wieczor kolejny mily kierowca podwozi nas pod kemping pare kilometrow przed Salto. Znajduja sie tu wody termalne - jedna z najwiekszych atrakcji Urugwaju. Rozbijamy namiot, wyciagamy reczniki, placimy niedrogi wstep i juz po paru chwilach moczymy swoje zmeczone podroza ciala w goracej wodzie, rozmawiajac na temat tego jak ciezkie jest zycie autostopowicza i ze kazdemu plecakowiczowi po przejechaniu duzej ilosci kilometrow powinna przyslugiwac taka kapiel.
Tak naprawde te termy to nic specjalnego. 3 baseny z ciepla woda i tyle, ale sciagaja tu tlumy turystow z calego kraju. Coz, na bezrybiu i rak ryba, za wiele atrakcji to chyba ten Urugwaj nie ma.
Ale i tak bardzo nam sie w tym kraju podobalo. W przeciwienstwie do Argentyny Urugwaj zegna nas najmilej jak moze. Nastepnego dnia po wielu trudach docieramy w koncu do granicznego mostu. Tutaj nic juz prawie nie jedzie. Przejscia pilnuja policjanci. Gadamy z nimi chwile. Nadjezdza pierwszy pickup. Policjant go zatrzymuje i nakazuje kierowcy zeby nas zabral i przewiozl na druga strone rzeki az do granicy z Argentyna. Ten niechetnie, jednak wykonuje polecenie stroza porzadku. Zegnamy Urugwaj, te przepiekna kraine autostopu.

Urugwaju pierwszy lyk


Dojezdzamy super nowoczesnym promem w towarzystwie elganckich turystow do Coloni - pierwszego urugwajskiego miasta na naszym szlaku. Jest to miasto dziwne, w ogole nie widac zeby toczylo sie tu jakies normalne zycie. Po malowniczych uliczkach polozonych nad metna Rio Plata przechadzaja sie tylko i wylacznie amerykanskie wycieczki. Chcemy cos zjesc w barze, ale bardzo szybko zdajemy sobie sprawe ze Urugwaj jest duzo drozszy niz Argentyna. Kupujemy w koncu kielbase w sklepie (Urugwaj, podobnie jak jego wielka siostra slynie z wysmienitego miesa).
Po paru godzinach lazenia wychodzimy na droge wiodaca w strone Montevideo. Nie ma stacji benzynowej, wiec wyciagamy reke. Nie jestesmy jednak sami, mamy spora konkurencje. 3 dziewczyny i jeden chlopak. Autostop w tym kraju dziala jednak tak swietnie ze w koncu ruszamy wszyscy. Wystarczaja 2 samochody zeby dotrzec do stolicy. Kierowca ostatniego jest wyjatkowo mily bo podwozi nas pod przystanek autobusowy w centrum z instrukcjami w co wsiasc zeby dojechac pod dom naszego kolejnego hosta. Nie jest to tym razem host z hospitality, jest to chlopak ktorego poznalismy jeszcze w Gwatemali, w schronisku w Lanquin. Nazywa sie Maxi. Jest to taki typ - piekny - dwudziestoletni. Spedzimy w Montevideo 2 przemile wieczory w towarzystwie jego i jego dziewczyny Magi - ladnej, wyrazistej blondynki o niskim troche zachrypnietym glosie.
To ciekawa para. Pracuja razem w tej samej organizacji ¨Dach dla Urugwaju¨. Maxi jest w ogole jej szefem. W Montevideo istnieje olbrzymi procent ludzi ktorzy albo nie maja dachu nad glowa, albo zyja w strasznych warunkach. Organizacja zbiera pieniadze od prywatnych przedsiebiorstw i z pomoca wolontariuszy i potrzebujacych rodzin buduje male drewniane domki. Pokazywali nam reklamowke swojej dzialalnosci. Robi wrazenie. Zdjecia z budowy, po czym usmiechniete dzieci, rodzice i napis: ¨Zbudowalismy 20 nowych domow. 20 rodzin ma odtad dach nad glowa. To 20 nowych szans i nadzieji. 20 nowych poczatkow.¨
Urugwaj ma 3 miliony mieszkancow, jedna trzecia z tego zamieszkuje w stolicy. Montevideo bylo dla mnie zawsze magicznym miastem dzieki ksiazce Cortazara ¨Gra w klasy¨. To tutaj Oliveira przyjechal z Paryza po rozstaniu z Maga. Tutaj na staromiejskich ulicach gonil za jej cieniem. Wiadomo ze ksiazki tworza mity. Niewiele z tej magii mozna odnalezc dzis w Montevideo. Wlasciwie jest to jedno z tych miast ktore mozna przejsc i rozszyfrowac w przeciagu paru godzin. Glowna ulica przechodzaca przez najwazniejsze place zaprowadzi cie na stare miasto - ladne, ale dosyc sypiace sie, zamieszkiwane raczej przez biedote. Mozesz powedrowac dalej prosto az na koniuszek dlugiego molo. Na wywalonym w glab Rio Plata (wygladajacej juz jak najprawdziwsze morze) jezyku miasta rostawiaja sie jeden przy drugim wedkarze. Popijaja mate i zarzucaja swoje wedki. Jesli zglodniales mozesz udac sie na przyportowy mercado central, wybor tu olbrzymi, ale sa to raczej drogie restauracje niz najtansze bary w miescie (jak to bywalo na bazarach w innych miastach poludniowoamerylkanskich).

UWAGA nasza strona moze zniknac na pare dni !!!


Konczy sie okres platnosci za 1 rok i adres www.malyrycerz.com moze przez chwile nie dzialac. Dzisiaj postaram sie dokonac wplaty ale moze potrwac to pare dni.

Mamy adres rezerwowy strony, ktory zawsze bedzie dzialal:

www.malyrycerz.webpark.pl

i prosimy naszych cyztelnikow o dodanie do ulubionych takze tego adresu.

Dziekujemy i przepraszamy za trudnosci

MalyRycerz

środa, marca 29, 2006

Hasta luego Argentino!


Buenos Aires zapamietamy bardzo dobrze. Jako jedna wielka przygode wlasnie. Nawet miejsce w ktorym mieszkalismy bylo niezwykle. Hospitality Club w najweselszej jego odslonie. Tuz po nas bowiem do Javiera przyjechaly jeszcze dwie dziewczyny - Belgijka i Francuska. Nasz gospodarz Bog wie po co rozbil w duzym pokoju namiot, ktory uzupelnial tylko te zwariowana atmosfere totalnego burdelu i ciasnoty. Kazdej nocy w naszym mieszkaniu byla jakas niewielka posiadowa lub impreza. Jednego razu gralismy w karty i Belgijka po raz kolejny przegrala. Dostala za zadanie przyniesc do domu jedno piwo, jedno wino i jednego chlopaka. Przyprowadzila dwoch, nawet fajnych. Zostali z nami na reszte wieczoru.
Javier jako czlonek hospitality, najmniejsze z tych wszystkich zabaw czerpal profity. Francuska wyladowala w koncu w lozku z jego wspollokatorem, Belgijka zaznajomila sie lepiej z jego drugim kumplem (w sumie dobrze sie zlozylo z tym namiotem), a biedny gospodarz noce spedzal w towarzystwie moim i Marcina, w atmosferze z romantyzmem nie majaca nic wspolnego ;).
Moj zazwyczaj nieodlaczny brat przezyl w miedzy czasie rowniez fajna impreze u naszych innych znajomych z Buenos, tym razem jednak beze mnie.

Po paru zaledwie dniach musimy pozegnac Argentyne. Nie na zawsze na szczescie. Udajemy sie tylko do Urugwaju, zeby pozniej znowu na Polnocy do niej wjechac i zobaczyc wodospady Iguazu. Chcac sie pewnie zemscic, jak to maja w zwyczaju kraje w ktorych bylismy za krotko, Argentyna pozegnala nas nieladnie. Troche zaspalismy, taksowka utknela w korku i pare minut spoznilismy sie na prom plynacy do Coloni w Urugwaju. Nastepny byl za 2 godziny i kosztowal prawie dwa razy drozej. Coz, nie udalo sie jednak przebieglej Argentynie zatrzymac nas u siebie dluzej. Zaplacilismy ten majatek (placac tak naprawde za nasza glupote i pare dni imprez) i wyjechalismy.

poniedziałek, marca 27, 2006

Kto nie skacze, ten jest morderca


Mamy chyba szczescie do trafiania na polityczne ewenty. Na nasz czas pobytu w Argentynie akurat przypadala 30a rocznica przejecia wladzy przez wojskowych z Jorge Rafael Videla na czele. Z tej okazji organizowanych bylo wiele imprez, marszy, protestow. Dzieki Javierowi dowiedzielismy sie o jednej z takich demonstracji. Nigdy w zyciu w czyms takim nie uczestniczylismy. O 16.30 na jednej z ulic Buenos Aires zebraly sie tlumy ludzi, zeby idac w marszu upamietniajacym wydarzenia sprzed lat dotrzec az pod dom Videli.
Militares objeli wladze w marcu 1976 i trzymali ja przez nastepne 7 lat. Domoslawski przedtawia ta dyktature jako wyjatkowo okrutna i bezmyslna. Walczyli oni przede wszystkim przeciwko komunistom, peronistom - i ich bojowkom montoneros, oraz wszelkim lewicowym ugrupowaniom, szczegolnie tym noszacym w swojej nazwie przymiotnik ¨rewolucyjny¨, ale nasi znajomi z Buenos powiedzieli nam ze tak naprawde likwidowali wszystkich myslacych inaczej, czyli zapanowal terror totalny, nikt nie mogl czuc sie bezpiecznie. ¨Zniknelo¨ 30 tysiecy ludzi, torturtowano ich w specjalnie do tego stworzonych centrach odosobnienia, pozniej zakopywano w masowych grobach albo zrzucano ciala do morza. Dzieci porywanych rodzicow oddawano do adopcji - stawaly sie ukochanymi coreczkami lub synkami ludzi zwiazanych z systemem, albo byly oddawane za granice.
W marszu naprawde braly udzial tlumy. Najbardziej rzucali sie w oczy mlodzi komunisci - w koszulkach z Che albo sierpem i mlotem, wymachujacy czerwonymi flagami, skaczacy do gory albo pogujacy w dziki rytm bebnow, ryczac piosenki wyrazajace ich solidarnosc z represjonowanymi towarzyszami. Dobrze sie przy tym wszystkim bawili. Rownie liczni byli peronisci. Na transparentach i flagach nie bylo jednak widac portretow generala, tylko jego niesmiertelnej zony Evity. Niesamowita jest popularnosc tej posatci wsrod mlodych ludzi. Widzielismy pare stowarzyszen noszacych w nazwie jej imie. Smielismy sie z tego, przyszla nam do glowy zabawna refleksja, ze Evita to troche taki polski Gierek.
Przechodzimy przez te ryczaco - skaczace grupy i dochodzimy az na czolo stojacej jeszcze w miejscu demonstracji. Tutaj zastajemy atmosfere juz nieco odmienna. Sa ludzie starsi, spokojniejsi, wielu rozmawiajac cicho popija mate. Na samym przedzie pod transparentem H.I.J.O.S. stoi grupka babc w bialych chustach na glowie. Ach! To przeciez babcie z Placu Majowego!! Historie ktore znalismy tylko z ksiazek nagle mozemy zobaczyc na wlasne oczy!!! Najwieksze wrazenie robi na nas stojacy w milczeniu dziadek z zawieszona na piersi wielka fotografia mlodego chlopaka, zapewne swojego ¨zniknietego¨ przed 30ama laty syna. HIJOS to organizacja ktora powstala w celu odnajdywania dzieci oddanych w czasach dyktatury do adopcji. Doprowadzili oni do powstania bazy DNA w Stanach i na wlasna reke prowadza dochodzenia zmierzajace do odnalezienia swoich synow i wnukow. Wszystko zaczelo sie od babc gromadzacych sie jeszcze w czasach rzadow wojskowych na Placu Majowym - najwazniejszym w miescie, ze zdjeciami swoich pociech i napisami ¨Gdzie oni sa??? Nie zapomnimy. Nie wybaczymy.¨
Po tylu latach oni ciagle tutaj sa, ze swojego cierpienia czyniac najlepsze swiadectwo przeszlosci.
Marsz jest swietnie zorganizowany. Na samym przedzie, przed manifestantami znajduje sie wielka ciezarowka ze sprzetem naglasniajacym, na niej kobieta i mezczyzna - oni przemawiaja do tlumu, zarzucajac slowa piosenek, instruujac, zachecajac do dalszej wedrowki, czasem uspokajajac. Oni tez daja w koncu sygnal do startu. Ruszaja tlumy ulicami Buenos zeby wyrazic swoj gniew i nienawisc, ale takze po czesci chyba zeby troche sie pobawic. Jeszcze przed transparentem HIJOS ida bowiem bebniarze, pomiedzy ktorymi wywijaja mlode dziewczyny w kolorowych, skapych strojach. Niczym sie to nie rozni od tego co widzielismy w czasie karnawalu. Ten marsz to naprawde pomieszanie z poplataniem. Nie tylko mlode dziewczeta tancza, w rytm muzyki poruszaja sie same babcie z placu majowego. Za chwile rozlega sie glos prowadzacego z ciezarowki, przeradzajacy sie w dziki ryk, kiedy dochodzi do nazwiska dyktatora: ¨Wszyscy razem, dzisiaj ruszamy pod dom Joooooorge Raaaaafael Videli. Kreatury odpowiedzialnej za znikniecie 30 tysiecy naszych companeros!!!!!!!!!!¨ Po tym nastepuje kolejny ryk, tym razem z glosnika - fragment nagrania jakiejs rokowej kapeli zakonczony wrzaskiem ¨HIJO DE PUTA!!!!!¨ (skurwysynu!). Tlum zaczyna spiewac piosenke, o tym ze nigdy nie zapomni o swoich 30 tysiacach zniknietych towarzyszach. Nastepnie domaga sie normalnego wiezienia dla Videli wraz z kara dozywocia. Dyktator znajduje sie bowiem ze wzgledu na podeszly wiek, tak jak zreszta i inni decydenci minionego systemu, w areszcie domowym.
Bebny polaczone z wykrzykiwanymi przez tysiace osob slowami piosenki, sprawiaja ze az dreszcz przechodzi po plecach. Nie chcialabym byc w tym momencie w skorze dyktatora, ktory nagle pojawilby sie na drodze tej manifestacji. Marsz dochodzi w koncu do swojego pierwszego przystanku. Jest to szpital wojskowy. To, co zaskakuje nas w tym wszystkim najbardziej to zupelny brak policji. Za szyba szpitala, rowniez ani zywej duszy, ani sladu ochrony. Nikt nie przeszkadza manifestantom swobodnie sprejowac bielutkie sciany szpitala. Do zadnych burd jednak nie dochodzi, gnojka ktory zaczyna kopac w szklane drzwi sami manifestanci od razu zabieraja. Javier powiedzial nam pozniej ze rozroby zaczelyby sie dopiero gdyby manifestanci zobaczyli policje. Stroze porzadku, wola w takich sytuacjach poprostu usunac sie w cien zeby nie prowokowac. Nie cisza sie tu chyba za wielkim szacunkiem.
W pewnym momencie dlugowlosy mezczyzna wdrapuje sie na mur zeby namalowac sprayem po lewej stronie od wejscia wielkie czerwone litery: WOJSKOWI TO MORDERCY. Na ostatnie slowo brakuje mu juz jednak farby. Zaczyna sie goraczkowe poszukiwanie. W koncu znajduje sie dziewczyna z pelna jeszcze puszka, wdrapuje mu sie na ramiona i dopisuje pospiesznie wielkie ¨ASSESINOS¨. Tlum szaleje. Bije brawa i wiwatuje.
Po tym nastepuje chwila wzruszen. Na prowadzaca ciezarowke wchodzi dziewczyna, ktora jest jednym z odnalezionych przez HIJOS dzieci. Opowiada troche o tym co przeszla.
W koncu ,marsz rusza dalej. Po jakichs 30 minutach zaczynamy sie zblizac do domu Videli. Wychodzimy na bardzo szeroka ulice. Prowadzacy ryczy przez glosniki: ¨Uwazaj sasiadko, uwazaj sasiedzie, obok ciebie mieszka morderca. Jorge Rafael Videla¨ Po czym kilkakrotnie podaje jego dokladny adres wraz z numerem mieszkania. W koncu docieramy pod wysoki blok. Wszystkie okna szczelnie zasloniete, wygladajace dokladnie tak samo az do momentu kiedy jedno z nich nie zostanie dosyc celnie obrzucone czerwona farba. Tlum sie ozywia. Pada haslo ¨HAY QUE SALTAR, HAY QUE SALTAR, QUIEN NO SALTA ES MILITAR!!!¨ (trzeba skakac, trzeba skakac, ten kto nie skacze jest wojskowym) Kilkutysieczny tlum podskakuje powtarzajac to raz po raz. Nastepnie nastepuje wyliczanie zbrodni dyktatury. Przemawiaja babcie z placu Majowego, jednak nie za dlugo. Do gory, az na wysokosc piatego pietra zostaje podniesiona platforma z ktorej dokladnie na przeciwko okna Videli zwisa dluga plachta ze zdjeciami represjonowanych i zniknietych. Prowadzacy krzyczy w strone tlumu: ¨30 000 companieros???¨ ¨PRESENTE!!!!¨ - odpowiada tysiace glosow. ¨Ahora!¨ ¨I SIEMPRE¨, ¨Ahora!¨ ¨I SIEMPRE¨, ¨Ahora!¨ ¨I SIEMPRE!!!!!!!!!¨ (OBECNI! TERAZ! I ZAWSZE!)
Pozniej zaczyna sie czesc dla nas zdecydowanie najgorsza. Prowadzaca glosem pelnym nienawisci zaczyna rzucac komunistyczne slogany oraz wymnieniac nazwy represjonowanych w czasach wojskowych organizacji. JEst ich chyba z ladnych pare setek, ale nazwa jedna podobna do drugiej: Rewolucyjne Oddzialy Mlodziezy Akademickiej, Rewolucyjna Armia Wyzwolenia Chlopow, Komunistyczna Organizacja Pracownikow Rolnych, Peronistyczne Bojowki Rewolucyjne, Zwiazek Kobiet w Obronie Socjalizmu, Mlodziez Guevarianska, Socjalistyczny Zwiazek Uczniow Szkol Srednich itd, itd, az do znudzenia, az do wyrzygania.
I tu niestety rozchodza sie nasze drogi. Przepasc miedzy naszymi, a ich doswiadczeniami, miedzy ich a nasza mentalnoscia jest chyba nie do zasypania. Ludzie protestujacy przeciwko dyktaturze, ktora zabila okolo 30 tysiecy ludzi, maja na sobie symbole systemu, ktory na swoim sumieniu ma 100 milionow ofiar na calym swiecie - komunizmu. Mlodzi ludzie wymachuja flagami Zwiazku Radzieckiego, ktory przez ich ignorancje i niewiedze, przez dzielenie swiata na biale i czarne, prymitywne polaryzowanie go na dwa bieguny stal sie dla nich symbolem wolnosci. Afiszuja sie dumnie z emblematami, ktore dla nas na zawsze pozostana symbolem niewoli, cierpienia i smierci milionow istnien.
Az niewiadomo w takich chwilach czy smiac sie czy plakac. Jezeli smiac, to moze byc to tylko smiech gorzki.
Bardzo sie jednak cieszymy ze zobaczylismy ta demonstracje, bylo to naprawde niesamowite przezycie. No i tez wazny krok na drodze do poznania duszy argentynskiej.

czwartek, marca 23, 2006

Buenos Aires, cos wiecej niz tylko tango


Jak mowia Buenos Aires to miasto, ktore nie spi. Nie wiem do konca ile w tym prawdy, ile mitu, ale na pewno miasto to nie spalo pierwszej nocy, kiedy przyjechalismy. Byla to noc Swietego Patryka. Chodzilismy po zatloczonych ulicach centrum razem z Javierem i jego znajomymi. Miasto pilo i bawilo sie do upadlego. My padlismy dosyc wczesnie, bo juz o jakiejs 2 - 3ej.
Nastepnego dnia wsiedlismy w mikro(bus) i ruszylismy do jednej z dzielnic Buenos, zwiedzanie zaczelismy od Plaza de Francia. Jest to miasto tak wielkie, ciekawe i zlozone, ze nie da sie go rozszyfrowac w pare godzin jak na przyklad Santiago de Chile. Kazda dzielnica ma swoje centrum, swoja logike. Sa przynajmniej 3 takie dzielnice ktore bezdyskusyjnie trzeba zobaczyc. My zaczynalismy od Recolety, gdzie w pierwszej kolejnosci natrafilismy na olbrzymi market z artesaniami i roznymi starociami - fajna bizuteria i ciuchy, mate w roznych ksztaltach i kolorach, stare zdjecia i plakaty reklamowe, magnesy na lodowki rowniez ze starymi reklamami np. coca coli, podstawki na stol z widokami z Buenos i tangiem.
Dalej odwiedzamy cmentarz. Przepiekny, niesamowity. Grobowce wygladaja tu jak male domki, aleje jak ulice w miescie. Odnajdujemy bogactwo pomnikow jakiego nigdy w zyciu na zadnym cmentarzu nie widzielismy. Najbardziej oblegany przez turystow jest oczywiscie grobowiec Evity. Martwej, ale dla wielu wciaz niesmiertelnej, o czym zreszta przekonamy sie jeszcze wkrotce.
Spacerkiem dochodzimy do najszerszej ulicy na swiecie, przecinajacej Buenos w pol, z wysokim obeliskiem wbitym w samo serce miasta.
Nie mamy wiele czasu, bo o 16.30 zaczyna sie demonstracja z okazji 30 lecia wprowadzenia krwawej dyktatury. Zanim jednak ulice miasta zostana rozdeptane butami demonstarntow, a powietrze wypelni sie rykiem bebnow i haslami pelnymi nienawisci, opowiem wam jeszcze o Buenos.
Na jego zwiedzanie poswiecilismy 2 kolejne dni. Marcin zartowal sobie, ze zeby przyciagnac czytelnikow nada tytul wiadomosci stad: ¨Tango, seks i dulce de leche¨. Wiadomo ze w tym co sie mowi o Buenos Aires jest wiecej mitu niz prawdy - tylko niewielki procent ludzi potrafi zakrecic noga w rytmie tango, magiczny swiat malowniczych przyportowych uliczek z kolorowymi kamienicami jest bardziej sztucznie zakonserwowana rzeczywistoscia z lat 30, 40, 50 niz prawdziwym obliczem tego miasta, a Gardel czy Evita, to tylko ikony, symbole minionych lat pod roznymi postaciami sprzedawane na ulicach turystom, ale jakby nie bylo cos w tym jest, to miasto po czesci nadal tym zyje, cos magicznego unosi sie w powietrzu. Dzieki temu Buenos wydadaje sie odwiedzajacym je turystom tak wyjatkowe i niezapomniane.
W niedziele poszlismy na spacer po dzielnicy slynacej z tanga - San Telmo. Mielismy szczescie, ze trafilismy tu akurat w weekend, bo w dni powszednie glowna ulica dzielnicy - Defensa wyglada podobnie jak wszystkie inne w miescie. Przez caly tydzien zbiera jednak sily zeby w sobote i niedziele ozyc, rozkwitnac. Mozesz po niej chodzic godzinami i nigdy sie nie znudzisz. Znajdziesz tu rzeczy najdziwniejsze i najbardziej zwariowane. Odnosi sie wrazenie jakby polowa mieszkancow Buenos w ten wlasnie dzien wyszla na te ulice zeby cos sprzedac albo odegrac jakis spektakl - sa klauni i ludzkie pomniki, grajkowie roznej masci i koloru, uliczne teatrzyki, tancerze tango, zebracy.
Warto tu bylo przyjsc jednak przede wszystkim zeby zobaczyc spektakl glowny, ktory odgrywal sie na Plaza Dorrego. Tutaj para mistrzow tanczyla najlepsze tango jakie widzialam w zyciu. Nie tylko tanczyli, bylo to polaczone z opowiescia o historii tego tanca, przedstawiona w sposob ciekawy i dowcipny przez mezczyzne - latynoskiego casanove wyrwanego prosto z kobiecych snow. Jego partnerka byla tez niesamowita - 18 letnia pieknosc o perfekcyjnej figurze. Rewelacyjnie do siebie pasowali w tancu. Pokazali ze tango to nie powazny troche napuszony taniec w rytmie na 4, jakto sie czesto wydaje, ale cos pelnego radosci, zabawy i pasji.
Pozniej byla jeszcze la Boca - kolejna kultowa dzielnica ze swoja malownicza uliczka Caminito. Trzeba koniecznie to zobaczyc, ale jest to turystyczne az do przesady. Pasji tango z poprzedniego dnia juz tu nie odnalezlismy. Knajpa przy knajpie, przed kazda usmiechniety naciagacz- wejdz, pyszne tanie argentynskie jedzenie, najlepsze miesa, no i mamy pokaz tango. Wsrod jedzacych kotleta turystow krecace sie troche sztywnie w tancu pary. Caminito to taki skansen, czujesz sie jak w muzeum.
Buenos to miasto, ktore jest chyba najlepszym swiadectwem bogactwa i swietnosci tego kraju, po czesci nalezacych juz do przeszlosci, ale po czesci istniejacego nadal. Widzisz sporo biedy - sporo bezdomnych, sporo bardzo marnych domkow, rozpadajacych sie kamienic, nawet w tak turystycznej dzielnicy jak La Boca, ale wiekszosc miasta wyglada porzadnie, bogato, niczym w jakiejs europejskiej metropolii.
Buenos Aires to poprostu przygoda, ktora warto przezyc.

środa, marca 22, 2006

Jak ¨sie robi palec¨ w Argentynie


W Argentynie i Chile na lapanie stopa mowi sie ¨hacer dedo¨czyli w wolnym tlumaczeniu ¨robic palec¨. Tym razem bedziemy robic palec razem z Meksykancem, z Mendozy do Buenos Aires, czyli przetniemy w `poprzek prawie caly poludniowoamerykanski kontynent.
Jest to wyzwanie, ktore jednak szybko okazuje sie mozliwe do zrealizowania. Stop w Argentynie funkcjonuje bowiem dobrze!! Tzn. mamy pewne problemy ze znalezieniem samochodu dla 3 osob, nawet w pewnym momencie podejmujemy decyzje zeby sie rozstac, ale podjezdza pickup i zabiera nas wszystkich.
Robi sie pozno, a przed nami jeszcze prawie 1000 kilometrow. Najlepszym wyjsciem byloby znalezienie jakiegos srodka transportu, ktory powiozlby nas przez cala noc. W koncu udaje nam sie znalezc TIRa jadacego pod Buenos. Wsiadamy. Kierowca jest dosc nietypoway - ma tylko 28 lat. Jest bardzo mily, jedyny problem tkwi w tym ze prawie go nie rozumiemy, nawet Meksykanin ma problemy. Wiekszosc Argentynczykow, mowiac ¨szumi¨ tzn zamiast ¨J¨ wymawia ¨SZ¨, ale nasz kierowca jest wrecz krolem szumienia i belkotania. W nocy powie do mnie na przyklad: ¨Sza teraz wyjde a ty sierwuj siobie mate, bardzo prosie.¨ Myslalam ze sie posikam.
Po jakichs 2 godzinach jazdy prosi nas zebysmy mu pomogli przyrzadzic mate. Wyciagamy butle gazowa, czajniczek, termos i mate ktora wypelniamy po brzegi yerba. Naprawde komedia! Przyrzadzac mate w TIRze. Pierwszy raz w swoim zyciu wypilam az tyle tego napoju i poznalam rowniez jego dzialanie. Kierowca postanowil jechac cala noc, ale zawsze miala siedziec przy nim jedna osoba i pilnowac zeby nie spal. Mielismy sie zmieniac. Przed polnoca polozyli sie Marcin z Meksykancem, a ja zajelam miejsce kolo kierowcy. Byl wypadek na drodze i utkwilismy w olbrzymim korku na prawie 3 godziny. Dla zabicia czasu wipilam caly termos mate i kiedy w koncu przyszedl moj czas zmiany z Marcinem okolo godziny 3ej, mimo duzego zmeczenia nie moglam zasnac. Zapadlam w jakis stan sennych majakow pomieszanych z rzeczywistoscia.
Pod Buenos dojechalismy wczesnym rankiem. Stad powiozl nas dalej samochod osobowy, prawie ze pod dom naszego hosta Javiera. To olbrzymie, slynne miasto, o ktorym zawsze marzylam budzilo sie do zycia, my szykowalismy sie do snu (Marcin przez mate tez prawie nie spal tej nocy).

poniedziałek, marca 20, 2006

Buenos Dias Argentina


I tak zapisuje pierwsze slowa na stronnicach naszego przedostatniego blogu. Wjezdzamy do Argentyny w polowie marca, co oznacza jedno - na ten drugi co do wielkosci na kontynencie poludniowoamerykanskim kraj mamy ZENUJACO malo czasu. Argentyne potraktujemy chyba jeszcze bardziej po macoszemu niz to zrobilismy z Chile. Plan zwiedzania tego kraju jest bowiem baaardzo ubogi - Mendoza, Buenos Aires, wodospady Iguazu. I jakies 10-12 dni na to wszystko.
Argentyna byc moze troche na nas obrazona ze zamierzamy potraktowac ja tak niepowaznie, nie przygotowala nam najlepszego powitania. Przyjechalismy na dworzec w Mendozie, gdzie czekac mial na nas host. Nie dosc ze nie czekal to jeszcze nie moglismy w zaden sposob sie z nim skontaktowac. Bylismy wiec zmuszeni udac sie do hostalu. Przyjemnego, lecz dosyc drogiego - po 8 dolcow na lebka.
Tego samego wieczoru jeszcze, w barze miedzy jednym a drugim kesem przepysznej argentynskiej baraniny poznalismy Meksykanina, rowniez podrozujacego po tej czesci swiata, z ktorym przyjdzie nam spedzic najblizsze 2 dni.
Mendoze lyknelismy w jeden dzien. To wystarczajacy czas zeby jej zasmakowac, zeby ja rozgrysc i strawic. Tak jak to sie robi z tysiacem innych bogatych, sympatycznych, ale nie majacychwsobienicnadzwyczajnego miast swiata. Zdziwilo nas ze Argentyna dopiero co wydzwigujaca sie z olbrzymiego kryzysu wyglada jednak tak swietnie. Ulice Mendozy przywodzily na mysl dobre dzielnice Brukselii czy innej europejskiej metropolii. Piekne fasady domow, ekskluzywne sklepy, restauracje pelne ludzi. Wyglada na to ze ten kraj zyje i wiedzie mu sie nienajgorzej.
Argentyna jest europejska nie tylko ze wzgledu na swoj dobrobyt ale rowniez z uwagi na wplywy przybyszow zza oceanu. Jest mnostwo knajp wloskich, hiszpanskich czy francuskich. Po ulicach pomykaja auta europejskich marek.
Przed kryzysem podobno Argentyna byla drozsza od Chile, teraz ceny sa znacznie nizsze, jednak nie tak niskie jak myslelismy. W knajpie (jak dobrze poszukasz) najesc mozesz sie za 5 - 6 zlotych, rozkoszujac sie litrowym, smacznym piwem za 3,50. Nie jest wiec tak zle.