środa, marca 29, 2006

Hasta luego Argentino!


Buenos Aires zapamietamy bardzo dobrze. Jako jedna wielka przygode wlasnie. Nawet miejsce w ktorym mieszkalismy bylo niezwykle. Hospitality Club w najweselszej jego odslonie. Tuz po nas bowiem do Javiera przyjechaly jeszcze dwie dziewczyny - Belgijka i Francuska. Nasz gospodarz Bog wie po co rozbil w duzym pokoju namiot, ktory uzupelnial tylko te zwariowana atmosfere totalnego burdelu i ciasnoty. Kazdej nocy w naszym mieszkaniu byla jakas niewielka posiadowa lub impreza. Jednego razu gralismy w karty i Belgijka po raz kolejny przegrala. Dostala za zadanie przyniesc do domu jedno piwo, jedno wino i jednego chlopaka. Przyprowadzila dwoch, nawet fajnych. Zostali z nami na reszte wieczoru.
Javier jako czlonek hospitality, najmniejsze z tych wszystkich zabaw czerpal profity. Francuska wyladowala w koncu w lozku z jego wspollokatorem, Belgijka zaznajomila sie lepiej z jego drugim kumplem (w sumie dobrze sie zlozylo z tym namiotem), a biedny gospodarz noce spedzal w towarzystwie moim i Marcina, w atmosferze z romantyzmem nie majaca nic wspolnego ;).
Moj zazwyczaj nieodlaczny brat przezyl w miedzy czasie rowniez fajna impreze u naszych innych znajomych z Buenos, tym razem jednak beze mnie.

Po paru zaledwie dniach musimy pozegnac Argentyne. Nie na zawsze na szczescie. Udajemy sie tylko do Urugwaju, zeby pozniej znowu na Polnocy do niej wjechac i zobaczyc wodospady Iguazu. Chcac sie pewnie zemscic, jak to maja w zwyczaju kraje w ktorych bylismy za krotko, Argentyna pozegnala nas nieladnie. Troche zaspalismy, taksowka utknela w korku i pare minut spoznilismy sie na prom plynacy do Coloni w Urugwaju. Nastepny byl za 2 godziny i kosztowal prawie dwa razy drozej. Coz, nie udalo sie jednak przebieglej Argentynie zatrzymac nas u siebie dluzej. Zaplacilismy ten majatek (placac tak naprawde za nasza glupote i pare dni imprez) i wyjechalismy.

Brak komentarzy: