czwartek, marca 30, 2006

Ruszamy z kopyta w strone przepieknej Polnocy i dochodzimy do wniosku, ze prawda lezy w Ludzie


Tym razem Argentyna wita nas bardzo cieplo. Marcin lapie na stopa goscia, ktory specjalnie wyjezdza pare ladnych kilometrow poza swoje miasto, zeby nas wywiezc na autostrade. Pyta sie jeszcze, czy ta stacja nam sie podoba, czy nie powinnien podrzucic nas na wieksza. W koncu wysiadamy na tej wiekszej, ktora jest naprawde swietna! Tir przy tirze. A tir jak wiadomo to obietnica przejechania setek kilometrow oraz spedzenia nocy spiac wygodnie w lozku. Chcemy bowiem jeszcze tego samego dnia dojechac do Puerto Iguazu. Gdyby nam ktos powiedzial, ze zajmie nam to jeszcze prawie cale kolejne 3 dni, rozesmielibysmy mu sie w twarz.
Zaczepiony przeze mnie brazylijski tirowiec spelnil od razu pierwsza z obietnic - jechal 500 kilometrow w nasza strone, drugiej nie spelnil, bo mielismy podrozowac z nim tylko do wieczora, ale za to zrobil cos innego - spelnil nasze marzenie o zjedzeniu obiadu. Jego kolega nie dotarl zeby mu towarzyszyc przy posilku, mial wiec nadmiar miesa i ryzu z cebula, ktorym to nadmiarem ochoczo sie z nami podzielil. Okazalo sie, ze zanim zostal tirowcem byl kucharzem, i rzeczywiscie jedzenie smakowalo pysznie! Czego autostopowicz moze chciec wiecej - mily kierowca i do tego kucharz :).
Ruszamy z nim z kopyta, prosciutko na polnoc. Dziwimy sie ze tak dobrze go rozumiemy. Czyzby portugalski rzeczywiscie byl az tak prosty? Czy poprostu jestesmy tacy madrzy, popadamy powoli w samozachwyt. Za pare dni bedzie nam dane przekonac sie jaki to ten portugalski latwy tak naprawde... Przypomina mi sie w tym miejscu pewna anegdotka. Nasza mama byla kiedys na delegacji w Czechoslowacji. Kiedy zakonczyly sie rozmowy biznesowe, wieczorem przy drinku powiedziala z zadowoleniem jednemu z Czechow: ¨Wie Pan co, ja to juz jestem na takim etapie, ze rozumiem wszystko co Pan mowi¨, on na to: ¨Bo ja prosze Pani mowie po polsku¨. Tak samo bylo z tym tirowcem. Mowil on tak naprawde po hiszpansku tylko z ostrymi portugalskimi nalecialosciami.
Dotarlismy w koncu do miejsca gdzie nasz kierowca konczyl podroz - na stacje benzynowa przed miasteczkiem Santo Tome. Zrobilo sie juz calkiem ciemno, jednak parking pelen tirow, bylismy wiec wiecej niz pewni ze cos znajdziemy na noc. Pytam jednego, drugiego, pietnastego i albo jada w strone Buenos Aires albo klada sie juz spac. Mija jedna godzina, a po niej kolejna. Stacja powoli pustoszeje. Warto swoja droga opisac scenerie tego miejsca. Wszystko pelne bylo wielkich czarnych zukow, niczym w jakims filmie science-fiction. Spadaly one co chwila z nieba, zeby uzupelnic wielkie owadzie cmentarzysko trupow i poltrupow. Kiedy sie szlo z miejsca na miejsce, chrupalo pod nogami. W lazience sciany, podloga, umywalki doslownie ¨chodzily¨. Zuki najwyrazniej lubia wode.
W koncu zmeczeni i zrezygnowani postanawiamy znalezc jakies miejsce na nocleg i probowac dalej szczecia rano. Marcin mowi ze to zalatwi. I rzeczywiscie po 15 minutach wraca z radosna informacja, ze mozemy sie rozbic u jakichs ludzi, w domu tuz przy autostradzie. Jest to niesamowite jak nagle z takiej mrocznej beznadzieji klimat zmienia sie o 180 stopni. Trafiamy na jakas mila posiadowke trojki starszych osob. Czestuja nas cola i kanapkami, bardzo sie ciesza ze moga nam pomoc. Prym w rozmowie wiedzie mezczyzna - wlasciciel tego domu. Jest stolarzem, produkuje okna i drzwi, ma swoj maly ale dobrze funkcjonujacy biznes. Z gory zapowiada, ze wyksztalcenia nie ma zadnego, nie skonczyl nawet szkoly sredniej ale zycie nauczylo go niejednej rzeczy. To, co mowi okazuje sie byc prawda. Facet w prosty sposob wyklada swoje prawdy zyciowe - dotyczace ekonomii, polityki, obyczajow. W wiekszosci przypadkow mozemy mu tylko z uznaniem przyklasnac. Ten czlowiek przerasta bowiem o glowe w logicznym rozumowaniu buenosarianskich mlodych intelektualistow jak Javier, czy jego koledzy. Zaczyna od narzekania na to zo sie dzieje we Francji, ze ludzie wychodza na ulice i rzadaja ustanowienia progu minimalnego dla ich plac. Mowi, ze zupelnie tego nie rozumie, bo przeciez warunki pracy to wylacznie sprawa miedzy pracodawca, a robotnikiem, popiera to zaraz tysiacem przykladow o tym jak przychodza do niego mlodzi adepci stolarskiej sztuki, jak na poczatku placi im niewiele zeby zobaczyc ile sa warci, a kiedy sa dobrzy podwyzcza im zarobki, bo bardzo cenna dla niego jest ich praca. W ogole narzeka ze ciezko tutaj znalezc kogos do pracy, ze ludzie sa leniwi i wola czekac na pieniadze od panstwa, na to az ktos im pomoze. Mowi z duma ze on do wszystkiego w zyciu doszedl sam. Krytykuje tez panstwo za to ze subsydiuje eksport miesa, bo przeciez wtedy jego ceny w kraju rosna. Jest bardzo zadowolony ze Marcin skonczyl ekonomie i moze rozwiac wszelkie jego watpliwosci, nie byl on bowiem do tej pory swoich tez do konca pewien. To naprawde madry gosc.
Dalej temat schodzi na dyktature wojskowych. Jest dobra okazja zeby o tym pogadac, bo akurat tego dnia mija dokladnie 30 rocznica przejecia wladzy przez Videle. Pytamy sie go i jego dwojki znajomych co dla nich oznaczala wladza wojskowych. Zgodnie przyznaja, ze ich zadne represje nigdy nie dotknely, ze tylko ci ktorzy w tym siedzieli, ktorzy mieli cos wspolnego z lewicowymi ugrupowaniami bywali porywani i znikani. Oni sami ten okres wspominaja bardzo dobrze. Na ulicach bylo spokojnie, nikt ciebie nie napadal ani nie obrabowal, czasem kontrolowala ich policja, ale po sprawdzeniu dokumentow przepraszala za zaklocenie spokoju, salutowala i puszczala wolno. Ekonomia byla stabilna, prosci ludzie mogli pracowac i prowadzic swoje biznesy. Pozniej takie opinie uslyszymy jeszcze kilkakrotnie. Nasz gospodarz konczy te dyskusje blyskotliwym spostrzezeniem, ze w gazetach ciagle pisza jaka to straszna byla wladza wojskowych, ale za to za generala Perona to manna sypala sie z nieba. A co Peron to moze cywil byl!?? - prycha z rozbawieniem.
Warto, na prawde warto sluchac opinii ludzi zwyklych, neutralnych, bo one czesto oddaja najglebsza prawde o rzeczywistosci. Trzeba nie tylko rozmawiac ze studentami czy uczonymi, zazwyczaj ostro zlewicowanymi, tak jak to robil Domoslawski (i w czym wedlug nas kryje sie glowna przyczyna falszywej, bo jednostronnej wizji przedstawianej w jego ksiazce), ale tez trafiac do ludzi prostych.
Na ciekawych rozmowach mija nam polnoc i w koncu podejmujemy decyzje ze czas juz udac sie do snu. Nie mozemy rozbic namiotu, bo zgubil nam sie gdziec kawalek stelaza (nastepnego ranka znajdujemy go na trawie). W koncu na wyciagnietych przez gospodarza materacach rozkladamy sie w srodku domu. Facet jest tak mily i zaaferowany tym zeby nam dogodzic, pomoc, ze gdyby mogl podarowalby nam chyba gwiazdke z nieba. Gada i gada i gada i zamiata z zaklopotaniem po raz setny z podlogi tumany czarnych robali, ktore jak na zlosc ciagle na nowo spadaja z sufitu i wlaza przez szpary w oknach. Mowimy mu zeby sie nie przejmowal, ze dla nas tu jest naprawde super i bardzo mu dziekujemy. Przymykajac oko na robaki, wlazace nam na koldre zasypiamy snem sprawiedliwego. To byl naprawde ciekawy dzien.
A naszego gospodarza z Santo Tome oraz innych ludzi ktorzy tak nam tego dnia pomogli nie zapomnimy nigdy.

Brak komentarzy: