czwartek, marca 30, 2006

Missiones. W krolestwie emigrantow ziemia jest czerwona


Rano udajemy sie z powrotem na przekleta stacje. Obsluga zamiotla troche walajace sie trupy zukow, wzeszlo slonce a wraz z nim nadzieja ze w koncu uda sie stad ruszyc. Jednak kolejni zapytywani przez nas Brazylijczycy mimo ze jada az do Bernando de Irigoyen - miejscowosci znajdujacej sie, jak nam sie wtedy jeszcze wydaje, rzut beretem od wodospadow Iguazu, nie chca nas zabrac.Mowia ze firma kategorycznie zabrania brac autostopowiczow i boja sie ze beda miec przez to problemy. W koncu jednak chyba dziesiaty zapytany Brazylijczyk, jadacy w ta strone zgadza sie. Tzn raczej - nie wyraza sprzeciwu. Mamy wrazenie ze jest poprostu za bardzo zmeczony po nieprzespanej nocy, zeby protestowac. Ladujemy sie wiec.
Wjezdzamy do przepieknej krainy Missiones - znajdujacej sie na ¨cypelku¨, ktory Argentyna wykroila pomiedzy Paragwajem, a Brazylia. Roslinnosc jest tu soczyscie zielona, pokrywajaca gesto ziemie w ceglanym kolorze. Jedziemy po grzbietach pagorkow, najpierw malutkich, pozniej coraz wiekszych i wiekszych. To jedne z piekniejszych krajobrazow jakie dotad widzielismy. Maja w sobie cos bajkowego, sielankowego.
Missiones to krolestwo emigrantow z Europy. Sa tu cale wsie - polskie (jak na przyklad Wanda, niedaleko od Puerto Iguazu), niemieckie, rosyjskie, ukrainskie. Ale w wiekszosci miejscowosci mieszka poprostu mieszanka tych wszystkich narodowosci. Dojezdzamy poznym popoludniem do Berdardo de Irigoyen, znajdujemuy sie tuz przy przejsciu granicznym z Brazylia, dalej na polnoc droga prowadzi caly czas przy granicy. Pytamy sie ile stad kilometrow do Puerto Iguazu. Ludzie patrza sie na nas jakbysmy sie spytali o to jak dojechac do Nadarzyna. ¨Do Puerto Iguazu??!!! Tedy? To trzeba jechac przez Eldorado¨. Zjazd na Eldorado przejechalismy naszym tirem juz ladne sto kilometrow wczesniej. Mowimy, ze nie chcemy jechac przez zadne Eldorado (idzie tamtedy glowna droga), tylko tedy przez wioski. Okazuje sie ze nie ma tu nawet drogi asfaltowej w tym kierunku. Jest jedynie droga z ziemi w paru miejscach ciezka do przejechania ze wzgledu na deszcze. Do Puerto Iguazu jeszcze jakies 140 kilometrow.
Coz stajemy na opustoszalej czerwonej drodze na wylocie z wioski i smiejemy sie sami do siebie. Do wodospadow mielismy dojechac juz dwa dni temu... Tymczasem tkwimy tutaj na tym koncu swiata. Dzieki Bogu jest to bardzo piekny koniec swiata. Zeby uzupelnic groteskowosc tej sutuacji, powloczystym krokiem zbliza sie do nas kobieta, wygladajaca na miejscowa prostytutke. ¨A co wy tu robicie? Zgubiliscie sie??¨ - zwraca sie do nas, wybuchajac szalenczym smiechem.
W koncu, po jakichs 20 minutach stania ku naszemu wielkiemu zdziwieniu podjezdza auto, zatrzymuje sie i juz za chwile siedzimy wygodnie na pace pickupu mknac 30 kilometrow w upragnionym kierunku.
Dojezdzamy do jakiejsc wioski. Slonce zachodzi, pozostawiajac kosmicznie roznokolorowe maziaje na niebie, najwyzszy czas znalezc miejsce na nocleg. Ide do pierwszego domu przy drodze i pytam sie starszej kobiety, czy mozemy rozbic namiot w jej ogrodzie. Po chwili namyslu zgadza sie. Okazuje sie ze jest to rodzina niemieckich emigrantow. Wkrotce poznajemy meza, corke i wnuki. Na poczatku atmosfera jest dosc chlodna, ale pozniej sie rozkrecaja, szykuja kolacje, stawiaja na stol piwo. Chyba maja jednak wiecej z Argentynczykow niz z Niemcow ;). Gadamy oczywiscie po hiszpansku, ale starsza kobieta i jej maz normalnie rozmawiaja miedzy soba po niemiecku, corka zna jeszcze troche jezyk swoich rodzicow, ale jej dzieci juz zupelnie nie (¨i tak tworzy sie nacja¨ - stwierdza w tym momencie moj madry brat). Kobieta mowi do Marcina po niemiecku, z nadzieja ze moze mu sie uda rozpoznac z ktorego regionu pochodzi, bo sama tego nie wie. Marcin jednak orzeka ze ona mowi niemieckim literackim, a nie dialektem z jakiegos konkretnego regionu.
Ciekawe sa opowiesci emigrantow. Mowia nam o tym jak jako male dzieci jeszcze tulali sie ze swoimi rodzicami po Brazylii, a pozniej po Argentynie, jak zle ich tam traktowano, jak trzeba bylo walczyc o chleb i dach nad glowa. W koncu osiedlili sie tu, w Missiones. Kolejny czas pogardy w ich zyciu nastal dopiero po kryzysie 2001. Dzisiaj wyszli juz na prosta i powodzi im sie niezle. Mam wrazenie ze prezydent Menem to postac najbardziej znienawidzona przez Argentynczuykow. Tak przynajmniej wynika z rozmow ktore przeprowadzilismy.
Temat schodzi tez na dyktature wojskowych. Powtarzaja wlasciwie to samo, co nasz ostatni gospodarz z Santo Tome. Ze oczywiscie to straszne, co sie stalo, ze zniknelo 30 tysiecy osob, ale ich osobiscie zadne represje nigdy nie dotknely. Ucierpieli tylko ci, co w tym ¨siedzieli¨. Dodaja na koniec, ze czasy rzadow militares nie byly wcale tak straszne jak to sie teraz przedstawia.
Jest to kolejny z tych domow, w ktorych z checia zostalibysmy duzo dluzej. Niestety nastepnego ranka trzeba nam znowu wyjsc na czerwona droge i cierpliwie czekac na cos co powiezie nas dalej w przepiekna kraine Missiones. Na polnoc. Pierwszy samochod pojawia sie bardzo szybko. Ladujemy przy kolejnej wiosce. Kiedy tak sobie stoimy czekajac na kolejnego stopa, podchodzi nagle do nas dziadek na bosakach, w kapeluszu, troszke podpity, w koncu jest niedziela. Okazuje sie ze to Polak!!! Nie mowi plynnie po polsku, ale potrafi sporo powiedziec. Sikamy ze smiechu stojac sluchajac jak miejscowy rolnik na tym argentynskim koncu swiata mowi nam: Nazywam sie Ignac Brzezinski. Ladna masz dziewuche. Stary ma pieniadze w kieszeni itd, itd. Niezle naprawde niezle.
Dojezdzamy w koncu do miejsca z ktorego ruszyc sie juz dalej nie mozna, bo nie jedzie poprostu kompletnie NIC. Ale w lepszym miejscu utknac nie moglismy. Podchodzi do nas pijany Brazylijczyk i po portugalsku zagaduje, nie rozumiemy nic, ale w koncu odgadujemy, ze chce on sie z nami napic wina. Ochoczo korzystamy z oferty. Jednak jak by tego jeszcze bylo malo, po 5 minutach wlascicielka baru, przy ktorym stanelismy zaprasza nas na obiad. Missiones to jakis raj na ziemi, naprawde. Od dwoch dni nie wydalismy prawie grosza, a chodzimy najedzeni, wyspani, czysci. Dochodzimy do wniosku ze ludzie w tej krainie emigrantow sa poprostu tak dobrzy i mili, bo wiedza co to znaczy zyc w nedzy i pogardzie, i jak kiedys bardzo potrzebowali pomocy innych.
Kiedy po 2 godzinach w koncu cos nadjezdza - i jest to autobus - jestesmy juz troche podpici. Zegnamy sie z wlascicielka knajpy, z brazylijskim pijakiem i poznanymi w miedzyczasie dziecmi i mkniemy. Mkniemy to tylko slowo umowne, bo tak naprawde to grzazniemy w blocie i telepiemy sie po wybojach, ale najwazniejsze ze poruszamy sie do przodu, ze czerwona droga przesuwa sie za oknem, no i ze mamy ta gwarancje ze jeszcze tego samego dnia W KONCU dotrzemy do Purto Iguazu.

Brak komentarzy: